Moim najlepiej zakonserwowanym wspomnieniem z dzieciństwa
jest równocześnie scena, która najczęściej nawiedza mnie w sennych koszmarach. I
choć momentami pamięć zawodzi, to właśnie tamta chwila predestynowała
całe moje późniejsze życie.
Pamiętam wielokrotny, rozrywający uszy huk, gdy ojciec
uderzał barkiem w zamknięte drzwi łazienki. Później, jeszcze głośniejszy łomot,
kiedy zostały wyrwane z zawiasów i trząsnęły w wyłożoną kafelkami ścianę. Niemalże
każdy późniejszy dźwięk zagłuszył niebywały krzyk Elodie, która przecisnęła się
miedzy nami i jako pierwsza wpadła do pomieszczenia.
Krew. Kto by pomyślał, że w człowieku znajduje się jej aż
tyle. Wanna pełna wody zabarwionej czerwienią. Na podłodze odłamki lustra zrzuconego
ze ściany. Rude włosy Elodie mieszające się z plamami karminu, rozrzedzanymi
przez potok łez.
I wreszcie matka. Zjawiskowa Mable Flanagan. Rdzawe włosy
rozlewają się pośród morza szkarłatu, dryfują niczym wodorosty. I tylko nikły
uśmiech błąkający się na jej ustach świadczy o tym, że coś nie pasuje do tej
układanki.
Obezwładniający brak tlenu, jakby ktoś właśnie zamknął
mnie w próżni. Lód pędzi żyłami, trafiając do serca i zamrażając je na zawsze. Stoję
jak zamurowany, nie potrafię wykonać żadnego, nawet najmniejszego ruchu. Chyba
nawet na moment zapomniałem jak się mruga. Oczy zachodzą mi łzami.
Ojciec pada na kolana, chowa twarz w dłoniach. Dopiero po
długiej, wydającej się wiecznością chwili, dociera do mnie, że łka.
A kiedy wydaje się, że wszystko dobiegło końca i nie ma
już nic, Pierce podnosi wzrok i krzyczy:
— To wszystko wasza wina!
Wymierza mi siarczysty policzek i wszystko ogarnia ciemność.
Początek nie jest ani zjawiskowy, ani tym bardziej długi, ale chyba mogę go uznać za w miarę dobry wstęp do tej historii. Bardzo możliwe, że jeszcze bardzo długo nic się tu nie pojawi, ale chciałam zrobić sobie tę motywację, żeby jak najszybciej skończyć pisać papierowe-szepty i zabrać się za to opowiadanie. Coś innego. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu, mimo że momentami może być tudno.